06 października, 2018
W gliwickim kole Platformy Obywatelskiej (to właśnie w tym mieście doszło do takiej paskudnej manipulacji) zawrzało. Poszkodowani — nawiasem mówiąc, dwaj wiceprzewodniczący gliwickiego koła PO i aktualni radni miejscy — rzucili legitymacjami partyjnymi, czemu trudno się dziwić, bo ich rola została sprowadzona do pozycji na liście składek członkowskich. Co gorsza, z nie wiadomo jakich powodów zostali uznani za potencjalnych zdrajców. Kasacji dokonano w Warszawie na wniosek wspomnianego gliwickiego posła PO, działającego wspólnie i w porozumieniu z koalicyjną, miejscową posłanką z Nowoczesnej.
Zapytany przez dziennikarzy o wstawienie żony na listę egzekutor tłumaczy, że żona jest partyjną aktywistką (zapewne przez skromność, pomija drobny szczegół, że żona jest też współpracowniczką marszałka województwa), co należy rozumieć, że miejsce na liście jej się należy. Być może, ale nie to jest problemem, tylko sposób, w jaki na tej liście się znalazła. Trudno przypuszczać, że poseł — znany adwokat tej, jakże subtelnej różnicy, nie dostrzega. Stosuje chwyty retoryczne (w czym z racji profesji ma duże doświadczenie), aby rozwiać smród, który za jego przyczyną rozniósł się po całej Polsce.
W sprawie jest jeszcze drugie, ważniejsze dno. Jakiś czas wcześniej, Koalicja Obywatelska (tak w tych wyborach startuje PO + Nowoczesna) dogadała się w sprawie poparcia obecnego, bezpartyjnego prezydenta Miasta Gliwice. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby to że członkowie gliwickiego koła partii dowiedzieli się o tym po fakcie. Można spekulować, że obydwaj radni — do tej pory opozycyjni i czasami bardzo krytyczni wobec aktualnego i popartego prezydenta — stali się po prostu nie wygodni i „głową zapłacili” za swoją naiwną wiarę w lokalną samorządność, wolną od wpływów „z góry”. Za takim wyjaśnieniem przemawia wypowiedź wspomnianego posła PO dla jednego z ogólnopolskich dzienników: — Na szczeblu krajowym uznaliśmy, że nie możemy wysiłku — zawiązania Koalicji Obywatelskiej, która ma wygrać te i kolejne wybory — poświęcić w imię lokalnych, niezrozumiałych dla wyborców, osobistych rozgrywek części radnych. W samorządzie i w polityce, aby mieć efekty, trzeba pracować zespołowo. Nie wszyscy to zrozumieli, dlatego musieliśmy dokonać zmian. Te osobiste rozgrywki to negatywny stosunek radnych do prezydenta Gliwic. Przez kilkanaście lat (radni pełnili swoje funkcje przez kilka kadencji) był zaletą, teraz stał się wadą.
Poszkodowani — byli kandydaci z kolei zwracają uwagę, że cała ta sytuacja kładzie się cieniem na platformianą narrację o decentralizacji, samorządności, obywatelskości i innych podobnych hasłach, za którymi kryje się zupełnie przeciwstawna codzienność. I tu rzeczywiście ich argumentacja zbiega się z wypowiedzią posła Prawa i Sprawiedliwości i kandydata na prezydenta Łodzi, który na konferencji prasowej w Sejmie ronił nad sprawą krokodyle łzy: — Można to potraktować jako zwykłą nieuczciwość, niekoleżeńskość, brak współpracy w ramach partii PO, która na swoich sztandarach ma zasady demokracji, konstytucji, a postępuje fatalnie względem swoich kolegów.
W tym miejscu, dla porządku trzeba odnotować, że sam proceder „korekty” list kandydatów dokonywanej na korytarzu, przed drzwiami komisji wyborczej nie jest niczym nowym. Kilkanaście lat temu ówczesny szef powiatowych struktur PiS w Tarnowskich Górach „zagubił” i nie zarejestrował partyjnej listy do Rady Miasta. Tajemnicą poliszynela było, że na liście roiło się od nazwisk, których pełnomocnikowi po prostu nie pasowały. Co ciekawe, za tę „niefrasobliwość” nie spotkała go żadna partyjna nieprzyjemność. Szefował dalej i w ciągu kilku następnych lat zdołał zdemolować całą lokalną strukturę partii; dwukrotnie został starostą tarnogórskim. Jego partyjna kariera zakończyła się dopiero kilka tygodni przed tym, jak rada powiatu jednogłośnie odwołała go ze stanowiska. Teraz jego polityczna osobowość rozwija się w kierunku bezpartyjnym — w ruchu Kukiz’15.
Niczym dziwnym nie są też krewni partyjnych szefów na listach wyborczych. Wystarczy dokładnie prześledzić, ile znajomych nazwisk z niekoniecznie znajomymi imionami pojawi się na wyborczych obwieszczeniach, a później kartach do głosowania. I nie tyle świadczy to nepotyzmie, co bardziej o krótkiej ławce partyjnych działaczy.
Jest jeszcze pytanie o to, jak gliwicka heca wpłynie na wyniki zbliżających się wyborów. Pewnie jakiś tam negatywny efekt będzie, aczkolwiek można się spodziewać, że sztabowcy Koalicji Obywatelskiej będą chcieli sprawę „przykryć” i już wkrótce „wykryją” coś równie ekscytującego na polityczną konkurencję.